Zadzwonił telefon
– Dzień dobry. Mieszkam w szeregówce. Mam taki problem, że po ostatniej zimie zaczęło mi cieknąć z dachu i to w wielu różnych miejscach. Muszę chyba zrobić remont dachu. Jest mi pan w stanie pomóc? – usłyszałem w słuchawce zmartwiony głos.
– Pewnie tak – odparłem – ale pozwoli pan, że podjadę, zobaczę i wtedy zastanowimy się co dalej.
Podjechałem, zobaczyłem i zapłakałem. Potencjalny inwestor miał spory problem.
W krainie mchu
Był to segment w szeregówce na terenie Wrocławia, wybudowanej w połowie lat ’90. Projektowo pokrycie dachowe na budynku i przylegającym do niego garażu wykonane zostało z dachówki bitumicznej, popularnie zwanej wówczas „gontem orła”. Dziś są producenci tego typu pokryć dachowych, którzy odważnie dają nawet dożywotnią gwarancję na swoje produkty w wersji premium, ale w latach ’90 było to optymistycznie kilkanaście lat gwarancji przy prawidłowym położeniu pokrycia. Ten dach miał już 27 lat i właśnie przetrwał kolejną zimę. W szczelinach pomiędzy elementami (zdjęcie tytułowe) rósł sobie radośnie mech. Podważał dachówki, poszerzał nieszczelności i gromadził w sobie wodę, która powinna swobodnie spływać z dachu. Sąsiedzi w szeregu mieli mniej odwagi niż mój klient i wiele lat temu wymienili już pokrycia dachowe na blachodachówki. Zrobiliśmy oględziny obiektu. Dachówka była w fatalnym stanie. Ciekło w wielu miejscach, ale najgorzej było z pokryciem dachu garażu wystającego na północną stronę poza bryłę budynku. Szczególnie w przejściu między garażem a mieszkaniem widoczne były spore, rdzawe ślady wody lejącej się z zabudowanego rigipsem sufitu.
I czemu cieknie?
Usiedliśmy z właścicielem na szczerą rozmowę.
– I czenu cieknie? – zapytał.
– Bo musi – odpowiedziałem – 27 lat dla pokrycia bitumicznego to doskonały wynik. Niestety, przyszła pora na remont dachu.
Pokrycie dachu nadawało się do natychmiastowej wymiany. Na budynku było nieco lepiej. Pomijając względy estetyczne i cierpiącą sztukę budowlaną, na jeden lub dwa sezony można było poradzić sobie doraźnie stosując masy i uszczelniacze dekarskie, ale dach garażu był w opłakanym stanie. Wyjaśniłem właścicielowi sytuację. Do wymiany było pokrycie dachowe, ale nie wiedzieliśmy co znajdziemy po jego demontażu. W jakim stanie będą znajdujące się pod nim odeskowanie dachu, krokwie i ocieplenie z wełny mineralnej? Należało liczyć się z niespodziankami zwłaszcza w miejscu intensywnych zacieków.
Kiedy budżet określa zakres prac remontu
Właściciel obiektu nie był przygotowany na takie niespodzianki organizacyjno-finansowe.
– Powiem uczciwie. Nie spodziewałem się tego. Nie mam budżetu na remont dachu, będę musiał dokonać jakiegoś cudu finansowego. Niech mi pan powie jak możemy to zrobić najtaniej – zapytał po dłuższej chwili milczenia. Poprosiłem o 3-4 dni na wycenę i spotkaliśmy się ponownie.
Zdecydowaliśmy, że dach na obiekcie zostaje (czterokrotnie większa powierzchnia niż dach garażu) i reanimujemy go w miejscach, w których przecieka, wszelkimi dostępnymi metodami doraźnymi na kilka sezonów żeby rozciągnąć koszty w czasie. Jednak dach na garażu wymagał wymiany natychmiastowej. Ze względu na budżet propozycja przejścia na blachodachówkę nie wchodziła w grę. Różnica w cenie zwyciężyła. Pozostaliśmy więc przy pokryciu bitumicznym. Inwestor przyjął do wiadomości, że wiele dowiemy się dopiero po zdjęciu starego pokrycia i może się okazać, że pojawią się dodatkowe koszty, których nie jesteśmy w stanie w tej chwili przewidzieć. Zakreśliłem mu ich wysokość w najgorszym z możliwych przypadków, jaki mógł nas spotkać (choć nie musiał). Podzieliłem na poszczególne materiały, żeby był w stanie samodzielnie oszacować wszystkie opcje. Nie bez przerażenia w oczach, ale przyjął to do wiadomości.
Zakupy
Wykonałem kosztorys zawierający listę materiałów, których koszt pokrywa inwestor i ich ilości, które byliśmy w stanie przewidzieć na ten moment, czyli dla opcji najlepszej. Właściciel obiektu zdecydował że sam dokona zakupu poszukując najtańszych miejsc, a materiały będą już na mnie czekały. Zasugerowałem mu na co powinien zwrócić uwagę przy zakupie i jakie materiały byłyby dobrym kompromisem między ceną a jakością. Dzięki temu nowe pokrycie miało szansę być przynajmniej równie trwałe jak poprzednie. Do zakupów dołączyły również nowe okucia dekarskie i orynnowanie, bo stare, przerdzewiałe rynny i tak trzeba byłoby najdalej za kilka sezonów wymienić.
Dobry serwis pogodowy to podstawa przy remoncie dachu
Po około 2 tygodniach, wpasowując się w prognozę pogody zapowiadającą kilka dni bez opadów a nawet z pięknym słońcem, ruszył remont dachu. Stare pokrycie odchodziło dość łatwo, krusząc się na drobniejsze części (zdjęcie poniżej).
Fuszerka
Przy okazji na jaw wyszła fuszerka sprzed lat. Deski kryjące dach musiały zostać położone na mokro. Świadczyły o tym w wielu miejscach ogromne szczeliny między deskami, które powstały w wyniku ich wyschnięcia. Schnąc, deski kurczyły się, a wbite w nie gwoździe mocujące dachówki, w efekcie przesuwały się rozrywając papę podkładową. To był pierwszy problem. Drugi był taki, że zarówno do mocowania desek, jak i dachówki użyto papiaków prostych, a nie skrętnych. W efekcie potężne siły działające w zsychającej się desce wypchnęły większość gwoździ do góry na ok. 5mm, do nawet 1 cm ponad powierzchnię desek (zdjęcie poniżej). Wystające gwoździe nagrzewając się pod bitumiczną powłoką dachówek w letnie, gorące dni, punktowo zaczęły przetapiać warstwy dachówki. Jesienią, zimą i wiosną, woda z deszczu i śniegu migrowała przez te otwory i poprzerywaną papę wgłąb dachu. Kiedy powłoka po latach zaczeła sztywnieć problem zaczął narastać.
Decyzja inwestora
Przyszła pora na pierwszą trudną decyzję inwestora. Deski były marnej jakości, szczeliny między deskami bardzo duże, deski poskręcane, odstające i luźne. Na taką powierzchnię nie można było położyć nowego pokrycia. Przed nami były dwie możliwości. Pierwsza, za którą ja optowałem – wymieniamy stare poszycie dachu na nowe. W grę wchodziła płyta osb lub nowe, wysezonowane deski. Druga możliwość to wyjęcie gwoździ, wyrównanie, zagęszczenie i ponowne zamocowanie starych desek z drobnymi uzupełnieniami nowym materiałem. Jednak ta opcja była czasochłonna, a to też koszt. Inwestor zdecydował się na opcję trzecią. Zostawiliśmy deski w miejscach, w których były. Zamocowaliśmy je jedynie na nowo i tylko pojedyncze, ewidentnie uszkodzone lub przegnite wymieniliśmy. To rozwiązanie miało wiele minusów, ale jeden plus – najniższy koszt. Decyzja inwestora. Ze względu na stan desek zdecydowałem się zamocować je ponownie nie gwoździami, ale stożkowymi wkrętami torksowymi o długości 50mm i patrząc na to, jak pracowało drewno, była to dobra decyzja.
Remont stop! Uwaga mina!
Nie miałem wątpliwości, że kiedy dotrę z pracą na część dachu znajdującą się nad zalanym korytarzem zaczną się komplikacje. Tak właśnie było. Stan odsłoniętego odeskowania wskazywał, że w tym miejscu dach był regularnie zalewany, a woda pod poszyciem dachu była stale obecna. Najprawdopodobniej odpowiadała za to błędnie wykonana podczas budowy izolacja w górnej części kosza dachowego na wejściem do budynku. To tamdędy w sposób ciągły pod poszycie dostawała się przez lata woda.
Dziura w dachu
Po zdjęciu deskowania okazało się, że musimy usunąć ocieplenie, które przypominało w tym miejscu namoczoną gąbkę. Okazało się też, że byliśmy wcześniej bardzo odważnymi ludźmi kiedy omijając zgniłe deski stąpaliśmy po miejscach w których powinny znajdować się pod nimi nośne belki krokwi. Zamiast nich było tam czyste, zbutwiałe próchno. Nie pozostało nam nic innego jak dostać się tam również od dołu, demontując zabudowę GK tworzącą sufit w korytarzu. Po usunięciu zbutwiałego materiału powstała dziura do samego nieba. Jednak jej historię opiszę w następnym artykule.
Remont dachu w polu, a goni nas pogoda
Praca i rozważania nad dziurą zajęły nam za dużo czasu, a prognoza pogody była bezlitosna. Zostało nam jakieś 48 godzin do deszczu i jeśli wierzyć w prognozy meteo, solidnego. Trzeba było podjąć decyzję, co dalej? Postanowiliśmy wraz z inwestorem zostawić dziurę tak, jak jest i zabezpieczyć ją płachtą przed opadami. Pozostała część dachu była już gotowa do położenia nowego pokrycia i trzeba to było zrobić jak najszybciej. Przed rozpoczęciem prac zamówiliśmy jeszcze krokwie i deski do zamknięcia dziury, na które trzeba było niestety poczekać.
Do roboty
Pierwsza część prac na dachu poszła błyskawicznie. W ciągu jednego dnia udało nam się pokryć papą podkładową cały dach garażu. Zamocowaliśmy też obróbki nadrynnowe, spodnią część wiatrownicy i obróbki nad wejściem oraz uchwyty do rynny. Okazało się to paradoksalnie najbardziej skomplikowaną czynnością tego dnia. Poprzednie uchwyty do systemu stalowego mocowane były od góry, pod obróbkami do poszycia dachu. Mocowania rynny plasikowej należało przytwierdzić do bocznej ścianki krokwi, a te przycięte były niechlujnie na różnej długości i pod różnymi kątami. Różnice sięgały 5 centymetrów. Tak zamocowana rynna wiłaby się jak wąż. Trzeba było je wyrównać przed przykręceniem uchwytów. Prace, po wcześniejszym uprzedzeniu i zgodzie sąsiadów, zakończyliśmy przy księżycu.
Komplikacje, czyli decyzje mają swoje konsekwencje
Kolejny dzień rozpoczął się wcześnie rano, bo nadciągał deszcz. Pozostało nam ułożenie i przybicie dachówki bitumicznej na podkładzie z papy. Praca nie tyle trudna, co monotonna, a powierzchnia dachu za duża jak na jeden dzień pracy. Trzeba było ruszać do przodu i zrobić tyle, ile się da. Wystartowaliśmy od pasa nadrynnowego i ruszyliśmy w górę dachu, element po elemencie. Podstawowym zadaniem było utrzymanie poziomu kolejnych warstw i odpowiedniego przeplotu na ich długości. Pracę niestety utrudniała nam mocno wcześniejsza decyzja inwestora o pozostawieniu starych desek na swoim miejscu. Dach usiany był pustymi przestrzeniami pomiędzy deskami, które ciężko było wychwycić przez leżącą już na dachu warstwę papy. Łatwo natomiast było wstrzelić się w nie gwoździem, dodając sobie roboty i zmniejszając szczelność dachu. Elementy, zgodnie z zaleceniem producenta dobieraliśmy wyrywkowo z różnych paczek, aby wygubić ewentualne różnice koloru pomiędzy seriami produktu. Przez pierwsze dwie godziny wszystko szło dobrze, a potem się zaczęło.
Uparta folia
Kolejne dachówki przestały docierać do mnie na dach. Zszedłem żeby sprawdzić co się dzieje. Wymiary pojedynczego elementu dachówki bitumicznej to około 1 metr długości i lekko ponad 30 cm szerokości, z dolną krawędzią wyciętą w odpowiedni wzór. Od góry pokryty jest kolorową posypką, od dołu znajduje się lepka, czysta warstwa bitumiczna przeznaczona do autowulkanizacji pod wpływem nagrzania jej na dachu przez promienie słoneczne. W ten sposób kolejne warstwy z czasem sklejają się ze sobą i uszczelniają pokrycie dachowe. Ta warstwa zabezpieczana jest na czas transportu i przechowywania w paczkach bardzo cienką folią ochronną, którą koniecznie należy zdjąć przed zamontowaniem elementu na dachu. Okazało się, że przeszliśmy do paczek zakupionych przez inwestora w innej hurtowni i z elementów z tych paczek folia nie miała zamiaru schodzić. Była tak delikatna i krucha, że rwała się na drobne paski, które trzeba było odrywać paznokciami aż do skutku. Przyczyna? Trudno powiedzeć. Być może gdzieś w transporcie lub magazynowaniu została przypadkowo przegrzana, a być może była to wada produkcyjna. W normalnej sytuacji należałoby dokonać zwrotu takiej partii, ale nas czas gonił. Wszystkie siły, w tym ściągniętą przez inwestora do pomocy rodzinę zagoniliśmy do skubania folii. Po dwóch godzinach wspólnej pracy, kiedy zapas gotowych dachówek był już odpowiednio duży, wróciłem na dach. Straciliśmy jednak dużo czasu i ten dzień zakończył się tylko połowicznym sukcesem. Pod wieczór rzeczywiście przeszedł deszcz, ale nie był na szczęście aż tak ulewny, jak zapowiadano, a dach i tak zabezpieczony był już papą podkładową.
(prawie) Szczęśliwy finał remontu dachu
Prace, nadal walcząc z upartą folią, udało się zakończyć następnego dnia popołudniu. Zamontowaliśmy też rynny i rury spustowe. Nie zdążyliśmy schować wszystkich narzędzi, kiedy zaczęło padać. Sen z powiek spędzała nam już tylko zabezpieczona folią dziura do nieba, ale o tym w następnym artykule.
Wykorzystano fotografie własne Home 3K